Oceniam na 100kg

To co widzisz poniżej to ja. A za tym zdjęciem kryje się pewna historia, o której teraz Ci opowiem. I właśnie za tę historię i nie tylko lubię to zdjęcie.

jak rozumiec samoakceptacje
fot. Ania i 40obiektywów

Tak, mam 34 lata i na tym zdjęciu ważę prawie 100kg. I nie tylko ciężko nosić mi ten balast, ale ciężko nie widzieć tych wszystkich krytycznych spojrzeń, które czasami powinnam mieć w dupie, ale szanujmy się…Nie od dziś wiadomo, że każdy każdego ocenia po wyglądzie. I mogę się założyć, że pierwszą myślą, która Ci przyszła do głowy, jak mnie zobaczyłaś/zobaczyłeś, było: „Ale się spasła” tudzież inny otyły epitet.

To skoro zrobiłam publiczny coming out, to opowiem Ci jak do tego doszło. Od dziecka lubiłam jeść i do tej pory uważam, że jedzonko to żyćko. Chociaż tak z perspektywy czasu patrzę, że ta relacja z jedzonkiem to dość toksyczna była. Jedzonko było nagrodą lub sposobem na odreagowanie. Zajadłam wszystko i smutki i radości. I nie były to chipsy czy tony czekolady. A prawilna polska kanapka, robiona na szybko, żeby żaden z domowników nie rzucił tekstem: „A Ty znowu jesz?” lub o zgrozo mi jej nie zjadł. Pamiętam też spotkania ze znajomymi, na których było i jest dalej mnóstwo jedzenia. To na nich poznawałam szczyt swoich możliwości. Ja nie zjem kolejnych frytek? Potem pojawiały się diety, zwykle z ogromnym deficytem kalorycznym, a kiedy przychodził stres, znowu sięgałam po kanapkę lub dwie. I tak toczyło się to życie, aż do studiów, kiedy udało mi się zrzucić wagę i trzymać ją na całkiem niezłym poziomie, aż do no właśnie…..Nawet nie zauważyłam kiedy na nowo zaczęłam tyć. Kilka kilogramów do przodu..jakoś zrzucę. Od czasu do czasu korzystałam z rad dietetyków i wracałam do zdrowych nawyków. I tu znowu wracamy do słynnego 2018 kiedy zdiagnozowano u mnie Hashimoto i niedoczynność tarczycy. Oniemiałam…kiedy waga pokazała 87kg, a ja na śniadanie zjadłam pożywną owsiankę i schrupałam rumiane jabłuszko. Chociaż i tą udało mi się zrzucić i cały czas pilnować wytycznych dietetyczki klinicznej, do której po diagnozie się wybrałam. Marny mój trud, bo nie panowałam i do tej pory nie panuje nad stresem, do tego stopnia, że mój metabolizm postanowił spierdolić, zostawiając mnie, jak się dwa tygodnie temu okazało z insulinoopornością. I nie piszę tego, żeby się wybielić. Absolutnie. Bo to, że tyle teraz ważę jest tylko i wyłącznie moją winą. Ale czy mogłam to przewidzieć?

Chora ze stresu?
Ostatnio sporo słucham rozmów, takich prawdziwych o życiu i sposobach na jajecznice. I któregoś dnia natknęłam się na wywiad Małgorzaty Serafin z moją ukochaną podcasterką Justyną Mazur. Dwie ulubione kobiety w jednej rozmowie najlepiej…. <3 I Justyna powiedziała coś mega mądrego, że można być chorym ze stresu i wtedy zaczęłam sobie dokładać własne koraliki. Jem bo źle się czuję, jem bo ciągle chodzę głodna, jem bo mój organizm nie ogarnia, że godzinę temu jadłam obiad. Jem bo mi smutno. Jem bo emocje.

Jak nazwałam te swoje paciorki?

Jeszcze ich nie nazwałam. Ale chyba pierwszy raz od dawna mam świadomość tych kilogramów, mam sposób, zdrowy sposób na walkę z nimi. Tutaj ukłony dla Pani Karoliny, która od lutego analizuje ten zastój, wykopując mnie na kolejne badania. I mam wsparcie mojego Starego, który dołożył swój koralik, mówiąc „nie traktuj tego odchudzania jak życiowej misji, tylko jak długoterminowe zadanie, które chcesz wykonać”. I to chcesz było dla mnie jak taki głaz, który ze mnie spadł. Przecież ja nie muszę się odchudzać, ja chcę się odchudzać, przede wszystkim dla siebie. Ale bez ocen i narzucania, że od dziś brokuł na parze i naparzanie ze sztangą. I że zjedzony batonik po dwóch tygodniach wyrzeczeń to nie koniec świata.  

I ok, moje życie w ostatnich dwóch tygodniach mocno się zmieniło. Powstały kolejne wyrzeczenia bo musiały wjechać kolejne leki. Jutro znowu zacznie mi się kręcić w głowie, bo muszę zwiększyć dawkę leków i przyrosłam do fitatu, spowiadając się tam ze zjedzonej w danym dniu ilości węglowodanów. Ale wiem, że jak się chce to się można. I powstała nowa myśl, że to moje ciało to ma ze mną przejebane, tak po prostu zajechałam je przez te 34 lata. A nawet nie byłam jeszcze w ciąży. Chociaż dzisiaj już wiem, że za każdy dodatkowy kilogram był po coś. Cicho krzyczał, że stara wyluzuj. Że ta poprzednia gonitwą za szczupłą wersją siebie była głupotą, z której wyciągam teraz całkiem niezłą lekcję samoakceptacji i powrotu do zdrowia. Lata stresu i wieczna gonitwa spowodowały zaburzenia hormonalne i miną długie miesiące, zanim to wszystko wyprostuje. Bo już wiem co to znaczy tyć z powietrza.

Czy akceptuje siebie? Nie, ale toleruje, chociaż to i tak duże słowo. Jendak mam od niedawna taki mały cel, że chciałabym stworzyć miejsce dla Dziewczyn/Kobiet takich jak ja. Które całe życie chciały być chude, bo słyszały że są grube. Chciałabym im pokazać, że jedzenie nie może być przyjacielem lub wrogiem, a partnerem, które ma uzdrowić i przekazać nam to co ma w sobie najlepszego. Prowadzić warsztaty kulinarne, pokazać, że aktywność fizyczna nie powinna być kojarzona tylko z ciężkim wyciskiem na siłowni. Uświadomić, że można inaczej. Kiedyś widziałam krytyczne spojrzenia swoich koleżanek i wiem jak potrafi to zaboleć. Takie miejsce będzie kiedyś, a teraz chciałabym, że było wirtualnie. Bo Drogie Koleżanki, koleżankujmy się, a nie krytykujmy się.